#mamawpracy #codzienność
Znajdź wszystkie dzieci na zdjęciu... ;)
To zdjęcie z mojej pracy włączonej w życie rodzinne.
Lubię "zabierać dzieci do pracy". Nie mam tu na myśli wyłącznie pracy sticte zarobkowej, używam słowa "praca" w odniesieniu do wszelkich prac, jakie wykonujemy, niezależnie od miejsca (różne opcje w domu i poza domem). Tak się składa, że moja firma to nasz dom, nasze gospodarstwo. Siłą rzeczy większość tego, co robię, odbywa się na naszym rodzinnym terenie. Lubię to. Lubię, gdy dzieci nie są spychane do sztucznie stworzonej przez dorosłych przestrzeni "wyłącznie dla dzieci".
Ale już podczas większości moich zajęć zawodowych potrzebuję, żeby ktoś inny moich dzieci pilnował, często poza przestrzenią, w której pracuję. Głównie ze względów bezpieczeństwa, ale także z uwagi na jakość mojej pracy, poziom skupienia i komfort mój oraz innych uczestników zajęć. Myślę, że to typowe w wielu branżach.
Jednocześnie chcę pozwalać moim dzieciom na uczestnictwo w moim życiu. Staram się organizować wszystko tak, by miały czasem okazje mi pomagać, obserwować co robię. Czasami (rzadko) udaje mi się wygospodarować czas specjalnie dla nich na takie, nazwijmy to "lekcje" - czyli odpowiedzieć na ich ciekawość, podzielić troszkę się moją pasją, wiedzą, pokazać dokładniej czym się zajmuję.
Mimo tego (a może trochę DLATEGO), że mam w głowie niemal rousseauowski obrazek w klimacie "W głębi kontinuum" (gdzie dzieci w naturalny sposób uczestniczą w rodzinno-plemiennym życiu), wpadam niekiedy w pułapkę frustracji podczas nerwowego pośpiechu, kiedy ja teraz mam plan wykonać to i tamto, a tu dzieci, wiadomo, jak nie urok to...
Potem na spokojnie próbuję analizować i zwykle znajduję rozwiązanie w innej/lepszej organizacji zajęć/życia. Tylko, że te rozwiązania niekoniecznie są dostępne na tu i teraz, albo bardzo trudno je wprowadzić. Np. jak kiedy nie udało się umówić z kimś, kto by spędził u nas trochę wakacji w zamian za pomoc w niektórych robotach lub pilnowanie dzieci. Czasem trzeba po prostu zrobić tyle, ile się akurat da i nie katować się idealnie wymarzonymi scenariuszami. Momenty idealne przychodzą do nas w trakcie naszych zwykłych, codziennych spraw. Są jak piękne widoki, które odsłaniają się niespodzianie za zakrętem naszej drogi, nawet tej dobrze znanej, gdy wstajesz rano do pracy i nagle świt zmienia Twoje podwórko w baśniowy kraj. Ale jeśli zaplanujemy sobie z góry, że tego i tego dnia pójdę zobaczyć piękny wschód słońca... może się okazać, że będzie akurat padać deszcz. I łatwo wtedy nie docenić tego deszczu.
Wracając na chwilę do myśli początkowej. Nie tylko praca jest elementem codziennego życia. Akurat jestem trochę chora, wczoraj głównie leżałam w domu. I odkryłam, że to wspaniały czas dla dzieci. Są już na tyle samodzielne, że dla mnie nie jest to zbyt męczące, nie muszę już przewijać, nie karmię już piersią, nie noszę ciągle na rękach/w chuście (oj, smutno mi się zrobiło jak to napisałam, heh). W każdym razie mama, która postanowiła w końcu dać sobie samej L4, taka mama nigdzie się nie spieszy. Ma dużo czasu na spokojne bycie. Słuchanie, rozmowę. Może akurat nie czytanie, bo gardło nie pozwala, ale znaleźliśmy inne zajęcia. I to było takie codzienne i miłe, nie specjalnie zaplanowane, a okazało się tak ważne. Bo z tymi zaplanowanymi momentami to jest trochę niebezpiecznie, wiecie: teraz mamy tyle i tyle czasu na wspólne robienie tego i tego, choćby na relaks, a tu ups, coś nie wychodzi, coś zburzyło plan, ktoś się wyłamał, czas już się kończy, były jakieś oczekiwania, jest jakieś rozczarowanie i tak dalej...
Ja akurat jestem z tych, co dużo planują, marzą, wyobrażają sobie, spodziewają się... ale jednocześnie spontaniczność jest dla mnie czymś pięknym. Staram się tańczyć wokół tego legendarnego złotego środka, choć nieraz zaliczam popisową glebę. Tak sobie myślę, że warto dawać codzienności szansę. Nie fiksować się na swoich przewidywaniach, bo życie jest w części przewidywalne, a w części zupełnie nie. I nie do końca wiemy, która część jest która. Jedna z rzeczy, która przynosi ulgę, to otwartość na to, co przyniesie dzień, z czym przyjdzie do mnie drugi człowiek, oraz pewna elastyczność w odpowiadaniu na to. Gotowość wewnętrzna do modyfikacji swoich planów czy przesunięcia ich w czasie (a niekiedy może i w rezygnacji z nich, czy raczej - zamianie ich na zupełnie inny plan). Bycie ciekawym tego, co przed nami. To bardzo ułatwia życie i poszerza horyzonty, kiedy raczej zauważa się okazje do czegoś, niż przeszkody w czymś innym.
Nie mówię tu, rzecz jasna, o kolizji wartości, o sytuacjach, w których nie chcemy ustąpić ze względu na życiowe priorytety, gdy wchodzi w grę czyjaś krzywda itd. Tylko właśnie...czasem mi się wydaje, że bywa na opak, że zdarza nam się bronić z całych sił spraw drobnych, ostatecznie wcale nie definiujących naszego życia (choć może utożsamiamy je z jakimiś swoimi potrzebami)... a ustępujemy tam, gdzie ktoś akurat naprawdę narusza granice, np. moralne. I myślę sobie, że zatrzymywanie się nad tym, refleksja nad różnymi elementami codzienności, pomaga mi stawać się lepszym rodzicem i człowiekiem. "Czy to jest dla mnie ważne? Co w tym jest dla mnie ważne? Czy to wymaga mojej uwagi? Czy konieczna/wskazana jest natychmiastowa ingerencja? Czy chodzi o tę konkretną rzecz, czy o jakąś wartość, przekonanie, potrzebę, która za tym stoi? Jakie mam różne możliwości reakcji i jakie mogę wyobrazić sobie rezultaty mojego działania lub jego braku?"
Wczoraj rozmawiałam w ten sposób z synem o jego konfliktach z siostrą. O tym, czy chodzi o jego potrzebę prywatności itp (i jak o to zadbać), czy o ten mały, plastikowy młotek (którym on wcale się nie bawi, ma prawdziwe narzędzia, dłuta, skalpele, noże, korzysta z siekiery). Sam się śmiał z tego przedszkolakowego młoteczka, o który był gotów się pobić. Najłatwiej nam, kiedy uda się zobaczyć komizm sytuacji, wtedy oboje z synem się śmiejemy i awantura jest rozładowana. Do historii przeszło, że gdy jest wrzask, że czegoś nie ma, NIE MA, nie mogę znaleźć, nie wiem gdzie, ale ja nie widzę mamooooo!!!, to pytam: "a podniosłeś pokrywkę?". Tak, to autentyk z sytuacji, kiedy syn rozpaczał, że wcale nie ma obiadu na patelni.
A ostatnio doszło nam: "nie musisz nam udowadniać, że nie jesteś cytryną..." Cóż, córka bywa kreatywna w wyzwiskach, a syn bardzo poważnie podchodzi do obalania jej słów... Gdy usłyszałam, jak zdenerwowany opisuje i porównuje wygląd i funkcje życiowe cytryny oraz własne, to zapytałam, czy naprawdę myśli, że ktokolwiek podejrzewa go o bycie cytryną... 😳 Teraz mamy kolejny "rozładowywacz" kłótni. 😁
Warto mieć takie rozbrajacze napięcia także dla siebie. Myśli, które pomagają się zdystansować, racjonalnie ocenić sytuację, spojrzeć z humorem. Macie swoje? Ja czasem wyobrażam sobie, jak właśnie wyglądam, kiedy się złoszczę. 🤪 Albo sytuacja sama mi pomaga, bo jak się denerwuję, to nieraz język mi się plącze i kończy się tak, że wszyscy się śmieją. 😝
I staram się nie być dla moich dzieci blokadą, tamą ich rozwoju. Nie zniechęcać, gdy chcą robić coś dla nich nowego, coś, czego jeszcze dobrze nie potrafią, gdy chcą w czymś uczestniczyć, nawet jeśli to w danym momencie burzy jakiś mój plan. Niby takie oczywiste, ale czasem cholernie trudne, jak dziecko dobiera Ci się do kuchenki, albo kompletnie niszczy Twoje resztki profesjonalnego wizerunku w oczach klientów. ;) Ostatnio kazałam wszystkim natychmiast wyjść z kuchni, bo tak się rozpraszałam ich żywą obecnością, że robiąc budyń wsypałam mąkę prosto na gotujące się mleko i się wściekłam (robiłam dużo budyniu). Dziś sprzedawaliśmy nasze auto, a córka akurat uparła się pluć na brata. Zwykle jednak, jeśli jesteśmy w stanie chwilę spokojnie pomyśleć, da się zaproponować jakieś rozwiązanie konfliktu interesów, rozwiązanie, które będzie świadczyło o tym, że nie lekceważymy potrzeby dziecka by uczestniczyć w prawdziwym życiu, z najbliższymi osobami. Najczęściej będzie to po prostu kwestia organizacyjna. Wygospodarować czas/kawałki czasu na to, co koniecznie potrzebujemy zrobić sami, bez dzieci. I mieć też sobie określone w głowie, kiedy jest ten czas, w którym nie jesteśmy sami, jesteśmy razem i być może inni też mają jakieś pomysły i potrzeby. I być może nie są one wcale niedorzeczne, a wręcz przeciwnie. Zdejmowanie z oczu klapek naszych wyobrażeń "w jaki jedyny wyłączny dokładny sposób powinno to się odbywać/wyglądać" jest trochę jak odsłanianie i otwieranie okna. Świeżość i więcej światła w codzienności.
Comments