top of page

Nasza historia romantyczna. Pierwsze spotkanie.


Gdy przyjeżdżacie do naszego gospodarstwa, naszego domu, nieraz pytacie, jak powstał Chutor, czemu akurat tutaj, skąd pomysł, no i jak my się poznaliśmy. To wszystko jest częścią naszej drogi życia, więc opowiem Wam spory kawał osobistej historii, żeby zarysować ogólny kontekst wydarzeń. Tekst okraszony jest starymi fotkami (większość dokładnie z czasu i miejsca spotkania). Od razu uprzedzam, że opiszę bez koloryzowania, bez filtra, tak jak było. A nie było jak w bajce - było jak w baśni, gdzie smutek miesza się ze szczęściem, chwile straszne z komicznymi, porażki z cudownymi zdarzeniami. I jest dobre zakończenie.


A było to tak… Ja urodziłam się w Gdańsku, ale nigdy nie czułam się mieszczuchem. Od małego - z rodzicami, a później także sama, spędzałam bardzo dużo czasu poza miastem (w lesie, w górach, nad rzekami, jeziorami, na wsi) i odkąd pamiętam tęskniłam do życia blisko natury i do koni. Zostałam instruktorką, miałam swoje konie, rozglądałam się za miejscem na stworzenie własnej stajni. Jednak życie wcale nie było dla mnie cukierkowe i nie toczyło się zgodnie z wymarzonym planem, spotkało mnie trochę bolesnych wydarzeń, na domiar złego pierwsze małżeństwo okazało się katastrofą, a miałam małe dziecko i w pewnym momencie myślałam już tylko o tym, żeby jakoś przetrwać i jak najlepiej zaopiekować się synkiem. Gdy podjęłam decyzję o separacji, udało mi się w miarę stanąć na nogi i zrozumiałam, że będę musiała odejść. Z mężczyznami nie chciałam mieć już nic wspólnego...


Mniej więcej w tym czasie Krystian budował dom w Masłowicach... Też miał w za sobą trudne osobiste doświadczenia, przeszedł wewnętrzny przełom, który zmienił kierunek jego życia, był sam i nie szukał nikogo. Dom stawiał dokładnie w miejscu, w którym sadził z dziadkiem brukiew jako dziecko. Tu przybiegał po szkole, tu mieszkali dziadkowie, stąd miał najmilsze wspomnienia. Krystian kupił tę ziemię wraz ze swoim wujkiem po upadku PGRów. W tym małym, rodzinnym gospodarstwie własnoręcznie stawiali z cegieł budynek ze stajnią, a potem Krystian kupił sobie konia, zimnokrwistą klacz Dumkę (od sąsiada, który resztę swojego stada posprzedawał do rzeźni - Dumka wciąż jest z nami). Klacz dała źrebaka – Dalianę, Krystian sam uczył się jeździć na Dumce, pracował w Tuchomiu, a do gospodarstwa przyjeżdżał zwykle popołudniami. Planował skończyć dom i tu zamieszkać, myślał o agroturystyce.


Tak, to mała Daliana. Z Dumką, Harym i oczywiscie Krystianem.

Więc Krystian gdzieś na końcu Kaszub, w Tuchomiu/Masłowicach, a Maria w Trójmieście i okolicach. I żadne nie planuje związku. Ale wyobraźcie sobie, że ja, pewnym zbiegiem okoliczności (nie będę tu rozwijać tego wątku, bo jest także złożony), od kilku lat trzymałam w sąsiedniej wsi, niedaleko Tuchomia, swojego konia na łąkach, u znajomych, i przyjeżdżałam tam jak tylko mogłam. No i pewnego lata wybierałam się dwukółką (bryczką) na kilkudniowy rajd po okolicy z synkiem. Rosły poziomki, kwitł łubin i jaśmin, świat był piękny. Nie miałam wcale zamiaru przejeżdżać przez Masłowice Tuchomskie. Jednak od rana padał deszcz, ja nie mogłam znaleźć mapy (oczywiście po powrocie się znalazła) i ostatecznie wyjechałam późno, a drogi szukałam na starym telefonie, co było beznadziejnym przedsięwzięciem, ale ostatecznie okazało się opatrznościowe. Po prostu ja widziałam cel na dziś, a Bóg prowadził mnie do celu, który był poza zasięgiem moich wyobrażeń.

Tam, gdzie chciałam przejechać, droga skończyła się rowem na łące (to łąka, z której obecnie zbieramy siano), przez który bryczką nie miałam szans się przedostać, więc musiałam zawrócić i szukać innej drogi na lewo lub na prawo… Nie mam pojęcia, czemu pojechałam tam, gdzie pojechałam, bo w drugą stronę byłoby dużo bliżej do mojego celu. Ale pojechałam, jakąś ładną polną dróżką. W pewnym momencie dostrzegłam, że droga kończy się szlabanem, teren prywatny. Zwykle jak widziałam coś takiego, to robiłam w tył zwrot, ale tym razem pomyślałam, że zapytam, a nuż jest przejazd. Podjechałam. Przybiegł jakiś pies do moich psów, Foks (mój koń) zaczął rżeć, zauważyłam klacz ze źrebakiem na podwórku pod wielkimi drzewami. I ten obrazek mam w oczach jak żywy: niskie, ciepłe, słońce prześwieca przez gałęzie i jasną grzywę źrebaka, którego ktoś zabiera w stronę stajni. Jakiś facet w gumofilcach idzie w moją stronę. Pokazał zarośniętą, nieużywaną drogę – nie da się bryczką. Pytam o inny przejazd na Modrzejewo. Gość coś nieskładnie tłumaczy, jąka się (bo mu nagle jak z nieba spadła na drogę baba w dwukółce z koniem), w końcu mówi: „Zaczekaj, osiodłam konia i cię zaprowadzę”.


Jak się zapewne domyślacie, tak właśnie poznałam Krystiana! I Dumkę.

Nasza pierwsza wspólna droga. To jedyne zdjęcie z Krystianem, jakie mam z tamtego dnia.

Bardzo romantycznie, prawda? Jak idealny scenariusz filmowy... Gdybym wyjechała rano zgodnie z planem, pojawiłabym się tam wcześniej i Krystiana nie byłoby na miejscu. Albo bym wcale tam nie zjechała (gdybym nie zgubiła mapy). Ale zdradzę Wam coś: jak ten "wieśniak w kaloszach" powiedział, że pojedzie konno, nie byłam wcale zachwycona! Obawiałam się, że będę patrzeć na jakąś szarpaninę czy bicie. W końcu znam trochę te klimaty. Jednak myliłam się. Nie było żadnej agresji, nawet w sytuacjach nieposłuszeństwa konia (nasze konie rwały się do siebie) i radził sobie naprawdę dobrze. Niestety nie miałam okazji przyjrzeć się Krystianowi, bo albo jechał za mną, więc go nie widziałam, albo przede mną i widziałam plecy... Ale dobrze nam się rozmawiało. Chociaż jeszcze długo, długo nie wierzyłam mu, że nie trzyma tych zimnokrwistych koni na mięso, tylko tak dla siebie. W ogóle byłam bardzo podejrzliwa i nieufna. Np. wspominał o tym, że się buduje, jest sam i ludzie nie rozumieją, czemu taki duży dom, a ja byłam pewna, że ściemnia i że to jego kobietę widziałam w gospodarstwie. Odprowadził mnie wtedy do końca, do mojego noclegu i ze względu na to, że byliśmy „końskimi” sąsiadami wymieniliśmy się numerami telefonu, ale on nawet nie zsiadł z konia, nie próbował zagadywać, tylko od razu pojechał z powrotem, zaskakując mnie tym po raz kolejny i zostawiając w moim sercu jakiś niespodziewany, dziwny niedosyt…


Miejsce mojego noclegu - świt następnego dnia.

Synek. ❤️ Nocleg na rajdzie po pierwszym spotkaniu z Krystianem.






Trzeba było jechać dalej. Jednak pozostało poczucie, że spotkałam kogoś wyjątkowego. Do tej pory zawsze czułam, że nie pasuję nigdzie, jakbym była nie z tej epoki, z jakiegoś innego czasu. Gdy patrzyłam na Krystiana jadącego na koniu i słuchałam, jak mówi o swoim gospodarstwie, miałam wrażenie, że należymy oboje do tego "innego świata". Poza tym bardzo ujął mnie tym, że był... normalny: nie rzucał żadnych głupich tekstów-podtekstów, był konkretny, kulturalny i męski - w taki jakiś naturalny sposób.

Jak zaś ostatnio spytałam Krystiana o to, jak teraz wspomina swoje pierwsze wrażenie, to rzekł tym swoim rzeczowym tonem: "Byłem zaskoczony. Pozytywnie."


Rozumiecie więc, dlaczego ja opisuję tę historię.


Na rajdzie z dzieckiem wiejskie place zabaw to idealne miejsce na postój.

Dogryzam czasem Krystianowi, że to ja musiałam go tyle szukać i jeździć po jakichś dziurach, a on sobie czekał – ale to tak nie było. Odkryliśmy we wspomnieniach wcześniejsze prawie-spotkania i niedoszłe spotkania. Na przykład w czasie urlopu Krystian pojechał do Trójmiasta i jakimś trafem zaszedł właśnie do tej stajni, w której wtedy pracowałam – ale akurat mnie nie było. Widział mnie też kiedyś z synem w tym gospodarstwie, w którym trzymałam Foksa, bo tam w czymś pomagał, i dobrze mnie zapamiętał. A gdyby w moim życiu parę spraw lepiej się udało, poznalibyśmy się pewnie ładnych kilka lat wcześniej, przed moim pierwszym ślubem. W każdym razie nasze ścieżki gdzieś tam się przecinały.

Foks zamieszkał tu dużo wcześniej niż ja.

Żartobliwie mawiamy, że ja do niego wjechałam przypadkiem i… już zostałam. Jednak nie było to takie szybkie i proste. Po pierwszym spotkaniu wcale nie spodziewałam się, że gospodarstwo, do którego trafiłam, stanie się za jakiś czas także moim domem. Etap poznawania się, zbliżania do siebie i zanim zaufałam, zanim byłam w stanie zdecydować się na związek, a później jego początki nie były łatwe, ale mamy co wspominać.


Pierwsze wspólne spacery.
Pierwsze schadzki :D

Był to czas pełen przeróżnych emocji, obezwładniającego ciepła w sercu, cudownych chwil, szalonych decyzji, tęsknoty, zwątpienia i różnych trudnych sytuacji. Wcale nie takich, jakie byśmy sobie wymarzyli. Ale walczyliśmy o to, żeby być razem.

Raz Krystian mi się oświadczył, a raz ja jemu... Moja Mama: ile razy wy się jeszcze będziecie sobie oświadczać? Krystian: Do skutku.
2015 rok: urodziła się nasza córka, podwójne oświadczyny okazały się skuteczne i wzięliśmy śub. To wcale nie był koniec kłoptów (jak w bajkach i filmach). ;) Ale obydwoje jesteśmy wdzięczni za tamto niezwykłe spotkanie i naszą dalszą wspólną drogę.


Dzięki tamtemu spotkaniu jesteśmy tym, kim jesteśmy i tu, gdzie jesteśmy. Teraz mamy trójkę dzieci, stadko koni, a Dumkę narysowałam w naszym logo. Jeszcze jedna zabawna rzecz z końmi - Dumka jest z charakteru podobna do mnie, a Foks do Krystiana. Można śmiało powiedzieć, że połączyły nas konie. Miłość do nich mamy chyba we krwi. Krystiana Dziadkowie pochodzili z terenu Ukrainy, z Bieszczad (zostali przesiedleni w czasie akcji Wisła). Rodzina mojego Ojca była ze świętokrzyskiej wsi, a rodzina mojej Mamy to przesiedleńcy z Kresów. Dopiero jako dorosła dowiedziałam się, że mieli tam dwór, konie, stajnię, wozownię, pastwiska… Uciekali, gdy dwór się palił. W wirze wojennym nasze rodziny straciły swoje domy, swoje małe ojczyzny, a raniące pazury historii sięgnęły głęboko. My w tym miejscu, w które rzucił nas los, budujemy wszystko od nowa.

To zdjęcie zrobił nam syn.


Kommentit


Zobacz!
Ostatnie posty
Archiwum
Wyszukaj wg tagów
Odwiedź nas też na
  • Facebook Basic Square
bottom of page